Parę słów o fotoradarach
Nie trzeba nikomu mówić, że w ostatnim tygodniu jedną z najczęściej omawianych w mediach spraw były fotoradary. Brakuje mi sił na komentowanie wszelkich politycznych sporów, które powstały wokół tego tematu, dlatego wypowiem się jedynie jako kierowca, a nie obserwator ogólnie pojętego życia społecznego w Polsce.
Uważam, że zwiększenie liczby fotoradarów w kraju, gdzie większość dróg nie nadaje się do rozwijania prędkości większej niż 70-80 km/h, oraz w którym co roku w wypadkach ginie kilka tysięcy osób, jest rzeczą jak najbardziej rozsądną.
Wiem, zaraz ktoś powie, że one wcale nie poprawiają bezpieczeństwa i nie wpływają na liczbę wypadków, bo kierowcy zwalniają tuż przed nimi, a potem wracają do szaleńczej jazdy. Ale zastanówmy się, czy gdyby nie ustawić fotoradarów w miejscach, gdzie jest największe zagrożenie wypadkiem, nie uratowałoby to sporej ilości osób? Wystarczyłoby przed każdym miejscem, gdzie teraz stoją tablice ostrzegające, że akurat tutaj zginęło x osób, a y było rannych, postawić radar. Skuteczniej podziałałby on niż tego rodzaju znak.
Inną sprawą, związaną ze zwiększeniem ilości fotoradarów, jest to, kto ma czerpać korzyści z mandatów. Moim zdaniem wszyscy powinniśmy na tym zyskiwać, a nie pojedyncze gminy. Najlepiej jakby mandaty za przekroczenia prędkości zasilały budżet przeznaczony na budowę i naprawy dróg. Zapewne po kilku latach okazałoby się, że dzięki tym pieniądzom, można w pewnych punktach zlikwidować radary, ponieważ drogi umożliwiałyby w tych miejscach umożliwiałyby szybszą jazdę.
Ale to tylko takie moje przemyślenia, które nic nie zmienią, bo w sejmie i tak wszyscy wolą się kłócić o to, kto gorzej rządzi lub rządził i czyja to wina, że polskich autostrad jak nie było, tak nie ma.